niedziela, 23 września 2012

Kochi, czyli powrót do wycieczek szkolnych i ciekawe Kathakali


Po przyjeździe do Kochi wszystko wydawało się pozytywne. Alleppey zostawiło po sobie ślad i nawet riksze wzbudzały Nasz zachwyt. : )



Szukanie noclegu zajęło Nam jednak trochę czasu… Chciałyśmy coś przy stacji, ale jedyny dostępny pokój był nie do zaakceptowania, a pozostałe były full! W końcu kierowca rikszy zawiózł Nas do Sunshine Residency, która ceny miała niemałe (850Rs za 3os, ok. 50zł), a warunki takie sobie. Jak się okazało wieczorem nawet suszarki do włosów nie można było użyć, bo korki strzelały. No nic, jedna noc, a popamiętają Nas na długo ;)

Pierwszym punktem programu była łódka. Jako, iż ta do Alleppey nie wypaliła pierwsze co zrobiłyśmy to wypad do portu. Kupiłyśmy bielty na jakiś popołudniowy rejs za 150Rs od osoby i pojechałyśmy coś zjeść.

Rejs był nieco inny niż się spodziewałyśmy. Był Pan Przewodnik, którego sympatię zyskałam przypadkowo żartem, który żartem miał nie być. Mianowicie, gdy na początku chodził i zbierał bilety na pytanie ‘How many?” (Ile?) odpowiedziałam „Trzy osoby, jeden bilet”, jako iż na trzy osoby dostałyśmy jeden bilet. Pan się szczerze uśmiał. Jego sympatia do Naszej trójki przydała się później, ale o tym zaraz.
W oczekiwaniu na wypłynięcie obserwowałyśmy współtowarzyszy podróży (niedoli?:)). Naszym faworytem stał się kolega z długim paznokciem, którego nie omieszkałam uwiecznić.
Taki długi pazur jest w Indiach dość popularny, jednak nie do końca wiem czemu. A fuj!



Co do samego rejsu. Zaplanowane zostały dwa przystanki i opowieści przewodnika. Widoki to głównie port, tankowce i tramwaje wodne, które pływają regularnie za grosze do fortu na drugim brzegu.


 Proszę, jakie zadowolone. Nawet sąsiedzi przypozowali :)






Punktem kulminacyjnym pierwszego przystanku okazało się muzeum. Chodzenie niemalże parami za przewodnikiem, a następnie słuchanie w kółeczku jego opowiadań przypomniało Nam czasy wycieczek szkolnych. A jak to na wycieczkach szkolnych takie sytuacje zazwyczaj prowokowały głupawkę i głupie pomysły.
Zatem mimo wielkiego zainteresowania, które usilnie starałyśmy się okazać:




Nie udało Nam się wysłuchać Pana do końca, gdyż śmiech Nam to uniemożliwił. Następnie zamiast wejść do muzeum uskuteczniłyśmy sesję zdjęciową, w różnych konfguracjach na schodach do niego prowadzących oraz ich okolicy. A oto ocenzurowane jej efekty;)





I tu właśnie przydała się zdobyta przez Nas przypadkiem sympatia przewodnika, który Nasze ekscesy akceptował, co więcej skomentował je do współtowarzyszy wycieczki „They’re enjoying!”. :)

Wszystko to sprawiło, że musiałam udać się w poszukiwania toalety. Domyślam się, iż nie jest to ważna informacja i niekoniecznie muszę zamieszczać ją na blogu, ale mam w tym pewien ukryty cel. Jako, iż publiczne toalety były odrzucające (nie dało się nawet zbliżyć w ich okolice), postanowiłam poszukać gdzieś indziej. Weszłam więc do kawiarnio-galerii sztuki i tam zostałam obdarowana kluczem, a następnie wskazano i drogę na drugie piętro. Miejsce to okazało się niezwykłe. Żeby dotrzeć od toalety trzeba było przejść przez strych pełen wyjątkowych przedmiotów. Naprawdę miało to niesamowity klimat!





Na łódce stawiłyśmy się o umówionej porze. W przeciwieństwie do 3 osób z Naszej wycieczki. Jeden Pan zdążył pojawić się na pomoście, gdy byliśmy niedaleko, więc doskoczył. Za to jedna z par nie miała tyle szczęścia i została tam… chyba na zawsze ;) Jedyne co zrobił przewodnik to zapytał o bagaże znajdujące się na statku. Gdy okazało się, że nie należą do tamtej pary było po problemie.

Kolejny przystanek do fort. Tam można było obejrzeć sposoby na wyciąganie sieci rodem z Chin 




Następnie kościół



Oraz dom, w którym urzędował Vasco da Gama


Wszystko oczywiście okraszone opowiastkami Przewodnika.

I tu postanowiłyśmy odłączyć się od wycieczki. Chciałyśmy zobaczyć sztukę Kathakali, która zaczynała się wkrótce, a wycieczka wracała już do punktu wyjścia. Postanowiłyśmy wrócić na własną rękę i udałyśmy się w stronę miejsca, gdzie można zobaczyć sztukę.
Po drodze miałyśmy okazję zobaczyć jeszcze Bazylikę Santa Cruz




Fort ogólnie jest dość ładnym i turystycznym miejscem. Myślę, że tu łatwiej byłoby o niskobudżetowe noclegi, jednak Nam zależało na bliskości stacji kolejowej, gdyż Następnego dnia zaplanowany był kolejny pociąg. 




 Motyw Rączki :)




Przejdźmy więc do punktu kulminacyjnego Naszego pobytu w Kochi, czyli Kathakali. Jest to staroindyjski teatr, w którym używa się muzyki, gestów i mimiki. Przed wejściem (250Rs, ok. 15zł) otrzymuje się opis sztuki. Podobno dostępny jest nawet po polsku, jednak nie było dane Nam sprawdzić, bo zabrakło… :)
Warto przybyć wcześniej, gdyż wtedy można obserwować przygotowania do sztuki, polegające głównie na malowaniu twarzy osób występujących.













Następnie rozpoczyna się wprowadzenie do sztuki. Pan, który na zdjęciu jest po prawej stronie opowiada między innymi o tym, że wszystkie barwniki używane do makijażu są naturalne i z czego się je pozyskuje oraz o tym, że kolory są przyporządkowane charakterom postaci.



Następnie prezentowane są różne gesty, każdy z nich oznaczający pewne słowa oraz mimika określająca uczucia




No i kurtyna….



I zaczynamy.
Sztuka okazała się o wiele ciekawsza niż się spodziewałyśmy! Muzyka, stroje, makijaże, gesty, kolory… Wszystko w połączeniu zrobiło naprawdę zaskakująco pozytywne wrażenie. Zdecydowanie polecam.





Co prawda wyszłyśmy pod koniec 4 z 5 części, ale głównie dlatego, że w teatrze było dość chłodno no i mały minus, bo było też nieco za głośno..
Ale tak czy siak – warto!

Do hotelu wróciłyśmy autobusem prowadzonym przez szalonego kierowcę. Dla osób zapoznanych z tematyką Harry’ego Pottera czułyśmy się jak w autobusie, którym Harry jechał w którejś z części, tylko Nasz niestety nie zwężał się w magiczny sposób.. : )
Kolejnego dnia w Naszych planach było zwiedzanie fortu. Jako, iż pierwszego dnia udało się to zrobić to pojechałyśmy tam tramwajem wodnym na śniadanie i dobrą kawę.W Coffee Day można taką dostać. W większości pozostałych miejsc 'kawa' smakuje jak Inka z mlekiem :)



I właśnie przypomniało mi się, że fort nie jest fortem w pełnym tego słowa znaczeniu. W każdym razie nie takim jakie zdarzyło mi się widzieć w Indiach. Nie był to wielki budynek z cegieł, o jakim myślę słysząc fort. Był to po prostu pewien teren, na którym znajdowało się wszystko to, co opisałam powyżej.


A potem już tylko pociąg. Destynacja – GOA! :)

piątek, 21 września 2012

Alleppey, czyli…… no właśnie.


 Do Alleppey miałyśmy dotrzeć łódką z Kolam. Okazało się jednak , że poza sezonem usługa ta nie jest dostępna. Informacji tej nie znalazłyśmy wcześniej w Internetcie, ani nie uzyskałyśmy od ludzi z hotelu w Varkali, których pytałyśmy czy łódki pływają…

Posypały się plany na cały dzień, gdyż łódka miała płynąć 8 godzin. 

Wsiadłyśmy więc w autobus (na szczęście przystanek autobusowy jest opok przystani łódek) i dwie godziny później byłyśmy w Alleppey.

Podróż autobusem była kolejną kiepską autobusową wycieczką. Kierowca był wariatem, więc wytrzęsło nas na wszystkie strony. 

W Alleppey znalazłyśmy pokój w malym Guest Housie w wyjątkowo niskiej cenie – 300Rs za 3 osoby (ok.18zł). I to był jedyny pozytywny element tego miejsca. 

W Alleppey do robienia nie ma nic. 

Niby jest plaża, ale zatłoczona, brudna i przy samej ulicy.
Niby są restauracje, ale bardzo kiepskie.
Niby są riksze, więc jest jak się poruszać, ale kierowcy pijani…

Był za to wesoły autobu, No kierownica z polotem:)





A więc przemęczyłyśmy się ten dzień, czekając na nadejście nocy i sen, gdyż następnego dnia miałyśmy w planach pociąg do Kochi.

czwartek, 20 września 2012

Varkala, czyli smażymy się pod klifem


Pierwotny plan obejmował dotarcie z Kovalam do Varkali pociągiem. Jak jednak powszechnie wiadomo plany w wyjątkowych okolicznościach mogą ulec zmianie.

Za takież okoliczności zostały uznane opalone plecy i ramiona. Żadnej z Nas nie spieszyło się do zarzucania plecaków i marszu przez kasy, perony, pociągi…

Skończyło się na rikszy. Przejechałyśmy te 60 km za 850Rs, czyli cena niespecjalnie wygórowana, a jaki komfort. No, nie licząc plecaków na plecach, głowie i kolanach…
Do Varkali dotarłyśmy wieczorem i widok był urzekający.



Potem zrobiło się jeszcze ładniej, gdyż po zmroku na morzu pojawiło się mnóstwo światełek z pływających tam łódek. Morze było wręcz usłane światełkami.

Udalyśmy się do hosteu, który wcześniej wyszukałyśmy w Internecie.



Mother Palace okazał się całkiem przyzwoitym miejscem i do tego tańszym niż napisane było na stronie. Za 550Rs (ok. 33zł) wynajęłyśmy pokój trzyosobowy z balkonem, łazienką i wi-fi.

Droga do hotelu

Dni upływały głównie na plażowaniu, w końcu to czas naszych wakacji. 




Z małymi przerwami na nawadnianie organizmu w przyplażowej knajpie



I Panowie Ratownicy na posterunku



Były też drinki z palemką
 


Ciekawe jest element ozdobny do drinka, a raczej materiał, z którego został wykonany. Otóż ‘jabłuszko’ nabite na brzeg mojego kieliszka jest zrobione z….. ziemniaka. No inwencja twórcza i żyłka oszczędnościowa nie znają tu granic ;)

Klif i kawałek plaży
 

Na klifie




Varkala się buduje!



No i teraz dział gastronomia, szczególnie dla osób, które wybierają się w to miejsce, gdyż… trafiłyśmy do miejsca, gdzie jedzenie było naprawdę wyjątkowo dobre. Szczególnie włoska (!) kuchnia, co jest przyjemną odmianą. Polecamy makarony i canelloni. O ile akurat są dostępne wszystkie składniki, bo z tym bywa różnie. Restauracja nazywa się Cafe Del Mar i jest przy głównym pasażu na klifie północnym.




Niewiele dalej jest także miejsce, którego NIE polecamy

Nazwa powinna nam pewnie coś zasugerować, ale pełne wiary usiadłyśmy tam na coś malego. I całe szczęście, że małego, bo wysiedzieć się tam nie dało. Powodem był… zapach. Otóż pachniało, mówiąc wprost, kupą. Kelner zapytany o powód tych aromatów winę zrzucił na piec tandoori.
No ale cóż, jaka nazwa, taka obsługa ;)

Spędziłyśmy w Varkali 4 dni i były to wakacyjne, spokojne, powolne dni.
Dobre miejsce także na zakupy. Będąc twardym w negocjacjach można kupić ciekawe rzeczy w całkiem sensownych cenach.

Varkala na plus! :)