piątek, 27 lipca 2012

Delhi, czyli „nie ufaj nikomu”



Wylądowałam o 3.00 czasu lokalnego na lotnisku Indiry Ghandi w Delhi. 



Przy odbieraniu bagażu poznałam dwie Polki, co mocno podbudowało mnie na duchu – przynajmniej nie byłam sama. Poczekałyśmy do momentu, w którym zaczęło się robić względnie jasno (jakoś przed 6), a następnie ruszyłyśmy taksówką typu prepaid (400Rs, ok. 24zł) do Delhi do Naszych hoteli. Jako, iż taksówkarz wydawał się lekko podejrzany, i nie chciał przyjąć Naszej kolejności  podwożenia nas pod hostele (najpierw mnie, potem dziewczyny), wysiadłyśmy wszystkie trzy pod hotelem Karoliny i Marysi. Jak się potem okazało chyba słusznie, bo wskazywał inną drogę do mojego hotelu...
I tak oto znalazłyśmy się w dzielnicy Paharganj, Żeby nie przedłużać pokuszę się o charakterystykę w trzech zdjęciach i trzech słowach: tłum brud smród.







Następnie ruszyłyśmy w miasto w poszukiwaniu mojego hostelu (350Rs za dwuosobowy pokój, ok. 21zł), który jak się okazało był całkiem niedaleko, w mocno brudnej okolicy (uliczka prowadząca do hostelu zasypana była śmieciami)

Jednak w rezultacie właściciel hostelu zaproponował, żebym przespał noc w jego innym hotelu, za tę samą cenę. Propozycję umotywował tym, że będę miała bliżej do hotelu dziewczyn. Faktycznie był lepszy. I było okrągłe łóżkoo! Zawsze chciałam mieć takie :)


Nie wiem czy ten człowiek był po prostu tak miły... czy w czasie kiedy chodziłyśmy trafili się inni ludzie, którzy mieli zostać dłużej niż ja i opłacało mu się mnie przelokować. :) No nieważne, liczy się efekt.


I tu rozpoczyna się opowieść potwierdzająca słuszność tezy "Nie ufaj nikomu"

Lżejsze o bagaże, postanowiłyśmy wymienić trochę dolarów na rupie. Poszłyśmy w miejsce znane Marii (która w Indiach nie pierwszy raz), ale było zamknięte. Oczywiście momentalnie dopadł nas Pan Uczynny, który stwierdził, że akurat idzie do domu, a po drodze jest Bardzo Oficjalne Biuro dla turystów, gdzie bez problemu wymienimy pieniądze. Coś mi tu śmierdziało od początku (Bezcenne doświadczenia z Tajlandii…). No ale poszłyśmy z nastawieniem, że jak coś będzie nie tak to urządzimy desant. Obyło się bez tego, kurs walutowy był ok, kasa wymieniona (co prawda bez pokwitowania i od jakiegoś szemranego gościa, który przyniósł ją w kieszeni), ale sprawa załatwiona.
Oczywiście zaraz po tym jak transakcja doszła do skutku zaczęła się ‘rozmowa’ na temat Naszych planów w Indiach, gdzie, kiedy, co, czym, na jak długo..
Nauczona doświadczeniem odpowiedziałam, że moja podróż jest ściśle tajna i utrzymywałam, że jak mu powiem to przestanie taką być :)
Dziewczyny zaczęły rozmawiać, jednak jakoś udało Nam się wykręcić znajomością ze sprzedawcą dywanów (co doprowadziło mnie do łez, oczywiście tych ze śmiechu). Po tym jak Pan z tego Bardzo Oficjalnego Biura uświadomił sobie, że nic nam nie wciśnie przestał być taki miły jak na początku, więc wzięłyśmy tyłki w troki i tyle Nas widzieli.  A przynajmniej tak Nam się wydawało…

Z zapasem gotówki postanowiłyśmy udać się na dworzec, bo dziewczyny chciały kupić bilety na podróż do Jaipuru. Jako iż nie wiedziałyśmy jak daleko ten przybytek się znajduje postanowiłyśmy zainwestować w tuk tuka. Panowie tuktukowcy odbyli dyskusję, który będzie miał zaszczyt nas tam podwieźć. W końcu zwyciężył kierowca, który zaoferował cenę 10Rs ! (ok. 0,60gr). Znów coś śmierdziało...

Powiedziałyśmy mu, że bilety mamy i chcemy je tylko potwierdzić na stacji. Na co on stwierdził, że nas zawiezie do biura, gdzie będziemy mogły je potwierdzić. Stanowczo sprzeciwiłyśmy się temu rozwiązaniu. Nic to nie dało, gdyż za parę minut znalazłyśmy się pod w/w Bardzo Oficjalnym Biurem.. Podniosłyśmy raban jak tylko zobaczyłyśmy to biuro, więc powiedział „ok, ok.”, po czym zawiózł nas to drugiego biura tego typu, twierdząc, że to jest właśnie stacja kolejowa :P Nie wiem za jak głupie Nas wziął, bo co jak co, ale wiemy jak wygląda dworzec kolejowy, Znów raban, no i Pan już mocno zły, prawie wyrzucając Nas na zakrętach, dowiózł Nas w końcu pod stację.
Tam poszukiwałyśmy biura, które miało być na I piętrze (I faktycznie jest! Nie należy słuchać nikogo kto temu zaprzecza). Już zbliżając się do stacji usłyszałyśmy od paru osób, że tam gdzie idziemy nie mają prawa wstępu turyści, i pokazywano Nam inne wejście.. My byłyśmy nieprzejednane (skąd w Nas ta siła, ach skąd?:)), wzięłyśmy ich szturmem i tak oto dotarłyśmy do stacji…




Do hosteli wróciłyśmy już pieszo.

Tego samego dnia jeszcze dwie inne osoby próbowały nas to tego biura zaciągnąć...

Na szczęście po Tajlandii nie reaguję emocjonalnie na takie 'naciągactwo'. Akceptuję tego typu sytuacje, staram się ignorować. Najwyraźniej tak musi być.
I to chyba najlepsza metoda, bo szkoda wakacji na wkurzanie się na każdym kroku.



Potem ruszyłyśmy na podboj miasta. Ale to już w następnym, bardziej pozytywnym poście:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz